‹ Poprzedni wpis Wróć do listy wpisów Następny wpis ›

VIP

IV kwartał 2010
VIP, IV kwartał 2010

vip-logo

Robert Sowa... Spełniony w grze smakami. Mając w pamięci smaki dzieciństwa, nie ustaje w poszukiwaniach smaku doskonałego. Jednak serca miłośników swego talentu podbija nie tylko smakiem, lecz także pasją, osobowością i małymi gestami, które nadają mu opinię gentlemana, a życiu większy sens.

vip-4-2010-1

Od lat wpływa Pan na podejście Polaków do gotowania i otwiera ich na nowości. A kto Pana najbardziej zaraził pasją i entuzjazmem? Kogo może Pan nazwać swoim kulinarnym guru?

– Na pewno jedną z takich osobowości jest Kurt Scheller, z którym rozpoczynałem karierę w Warszawie w 1992 roku, ja w hotelu Jan III Sobieski, on w hotelu Bristol. Przyglądam się też szefom spoza granic kraju: Gordonowi Ramsayowi, Alainowi Ducasse’owi – szefom, którzy przekroczyli barierę uzależnienia od właściciela czy zarządu różnych instytucji, osiągając wolność w pomysłach na dania, a wolność słowa i otwarty umysł, pozwalający na własne kreacje, są cenne w każdym zawodzie. Za takim przyzwoleniem idą sukcesy i zadowolenie z pracy zawodowej. Wielu kucharzy twierdzi, że większość smaków wynosi się z domu, i ja – wychowany na kuchni, w której wszystko było świeże, gotowane, a nie z proszku – bez wahania się do tego przychylam.

Sukcesy odnosi Pan nie tylko na polu zawodowym, czego przykładem jest choćby miejsce wśród 100 najbardziej wpływowych mężczyzn w Polsce. Co zdaniem tak wyróżnionego gentlemana świadczy o klasie mężczyzny?

– Duży wpływ na ten sukces mają na pewno kulinaria, bo jestem postrzegany przez pryzmat mojej profesji. Przez 17 lat, gdy zarządzałem – bo od zeszłego roku już tylko pełnię rolę konsultanta – kuchnią hotelu Jan III Sobieski, czyli de facto grupą blisko 40 kobiet i mężczyzn, zawsze grała muzyka, wszyscy chodzili uśmiechnięci, a ja starałem się nie być tyranem, szalejąc i pokazując, kto tu rządzi. To nie mój styl. Do dzisiaj w kuchni pracują kobiety, z którymi zaczynałem swoją karierę i którym wiele zawdzięczam. Co ważne, nie należę do osób, które widzą miejsce kobiety tylko w kuchni, przy gotowaniu i wychowywaniu dzieci, chyba że w ten sposób się spełnia, czerpiąc z tych zajęć przyjemność. Zawsze, mimo kierowniczej roli, charakteryzowały mnie cechy gentlemańskie i zwykłe ludzkie. Dlatego cieszy mnie, jeśli jestem tak oceniany. W dzisiejszych czasach bycie gentlemanem można udowadniać na każdym kroku: w pracy, na ulicy, bo we wszystkich tych sferach słyszy się o chamstwie, pospólstwie i zdziczeniu ludzi, co zupełnie mi nie odpowiada. Tłumaczę to sobie tym, że ludzie nie nadążają za własnym spełnieniem, karierą, oczekiwaniami rodziny i odreagowują frustracje, przez co świat staje się dziwny. Mam wrażenie, że przy otaczającym nas zatraceniu w szybkości życia bycie gentlemanem nie jest dziś skomplikowane, bo nie oznacza dawania kobiecie co drugi dzień kwiatów, lecz zwykły uśmiech, rozmowę, poświęcony czas. Można ewentualnie coś ugotować – w moim przypadku – lub posprzątać, zagrabić ogródek, czego ja nie cierpię, ale w końcu gentleman nie musi być ogrodnikiem.

Okazuje się, że szef kuchni też może być gentlemanem, choć wydaje się, że praca pod presją wymusza brutalne zasady?

– W domu bycie gentlemanem w kuchni nie wymaga wydawania majątku na kawior i szampana ani serwowania foie gras. Wystarczy wstać w weekend pół godziny wcześniej i przygotować żonie śniadanie. Na płaszczyźnie zawodowej bycie gentlemanem bardzo pomaga w gastronomii, ponieważ to bardzo stresogenna praca z nienormowanym czasem i niewygórowanymi w której spotyka się ludzi z różnych środowisk, z różnymi zasadami i oczekiwaniami życiowymi. Jeśli ktoś ma takim zespołem zarządzać, wrodzona kindersztuba będzie jego sprzymierzeńcem.

Bywa Pan nazywany polskim Gordonem Ramsayem. To dlatego, że wobec swoich kucharzy jest Pan równie bezwzględny i krytyczny?

- Rzeczywiście często media przypinają mi taką etykietkę, lecz nie jest niczym nowym, że często ukazują ludzi w innym świetle. Znam ludzi, którzy pracowali z Gordonem Ramsayem i potwierdzają, że jest wymagającym strategiem, a nawet lekkim szaleńcem, ale który artysta nie jest? Jednak trzeba sobie powiedzieć wprost, że „Hell’s kitchen” („Piekielna kuchnia Gordona Ramsaya” – przyp. red.) jest programem podkręcanym wokół pewnej idei, żeby uzyskać pożądany efekt. Chodzi o stworzenie napięcia u widza i taki jest zamysł tego formatu. Ja od dawna jestem związany z fajnym niedzielnym gotowaniem w „Dzień Dobry TVN”, gdzie poznaję ciekawych, uśmiechniętych ludzi i mogę przygotować coś ciekawego. Myślę, że ta współpraca dlatego tyle trwa, że jestem, jaki jestem – nie muszę biegać do solarium przed nagraniem, ani ukrywać, że lubię mielone mojej teściowej, i pozować na guru kulinarnego, który każdy dzień zaczyna od Dom Pérignon z truskawkami. Moją osobę definiuje fakt, że nie muszę nic nikomu udowadniać, i bardzo to sobie cenię. Największą frajdą jest dla mnie telefon od firmy lub osoby indywidualnej z prośbą o przygotowanie kolacji, zorganizowanie wspólnego gotowania, przy którym się razem bawimy, potem próbujemy i cieszymy się z efektów. Doskonale się w tym odnajduję, tym bardziej nie wyobrażam sobie innej sytuacji niż ta, w której się znalazłem i dzięki której udaje mi się łączyć pasję z pracą zawodową. A jeśli to, co robię, nie męczy mnie, a na dodatek moje dania smakują, to trudno o większy sukces.

To Pańska definicja szczęścia i spełnienia?

– Myślę, że tak, bo nie wyobrażam sobie pracy, z której nie czerpałbym zadowolenia. Jedyny minus mojej kariery jest taki, że przy moim szalonym życiu zbyt mało czasu poświęcam rodzinie. Przykładem może być choćby zakończona trasa Lata z Radiem, która odciąga mnie od domu, ale jednocześnie daje dużo satysfakcji, bo gotowanie na wizji jest fajne, ale dopiero bezpośredni kontakt z ludźmi, od młodej dziewczyny po starszą panią, którzy obserwują, jak przyrządzam danie na żywo, próbują i konfrontują z tym, co mówię w radiu i telewizji, pozwala w pełni docenić pracę. To blaski zawodu, bo fajnie jest sprawiać ludziom przyjemność.

A jak najlepiej zarazić ludzi swoim entuzjazmem i przekonać, że gotowanie nie musi być żmudnym obowiązkiem, ale może być frajdą?

– Mam nadzieję, że udaje mi się to poprzez wszystkie akcje, które mam przyjemność tworzyć, oraz rubryki kulinarne w prasie, w których jestem gospodarzem lub częstym gościem. Nadal dużo osób w Polsce traktuje gotowanie jako coś skomplikowanego. A mamy kapitalne czasy: możliwości, żeby wyjeżdżać, smakować i przywozić do domu – zamiast kolejnych pamiątek - produkty kulinarne ze świata. Coraz częściej po powrocie z wakacji zapraszamy przyjaciół na kolacje tematyczne, które są doskonałym opełnieniem opowieści. Ja ostatnio wróciłem z Izraela i zrobiłem spotkanie z przywiezionymi smakami w roli głównej. Pojawiły się: pasta z bakłażana, hummus, grillowane warzywa i danie główne degustowanej podczas urlopu nowej kuchni Izraela. To świetna zabawa i genialny klimat do wakacyjnych wspomnień. Coraz więcej osób wyżywa się i wypoczywa w kuchni. Piękne jest to, że w ramach życia towarzyskiego raz można iść do kina czy teatru, a innym razem spotkać się w domu na wspólne gotowanie, by wzajemnie zaskakiwać się smakami. Sam traktuję kulinaria jako rodzaj rozrywki i widzę, że takie podejście zatacza coraz szersze kręgi i otwiera w Polsce drzwi dla modnego w świecie fun-cookingu, czyli gotowania dla przyjemności, co odbieram bardzo pozytywnie. Nic nie odda przecież smaku wina, zapachu oliwy, sera Manchego czy wołowiny Kobe lepiej, jak sama możliwość degustacji u znajomego, który właśnie wrócił z Hiszpanii i chce się z nami podzielić wrażeniami. To genialna alternatywa dla powakacyjnych spotkań, bo ileż można oglądać CD ze zdjęciami? A nie oszukujmy się, jedzenie jest nieodłączną i ważną częścią naszej codzienności, której poświęcamy czas 2–3 razy dziennie, a, jak mówią dietetycy – między innymi do mnie – powinniśmy nawet 5 razy dziennie. Jeśli ten życiowy obowiązek uda nam się przełożyć na model zabawy i jeszcze czerpać z tego radość, to czego chcieć więcej?

Gdzie szuka Pan inspiracji? Czy podróże są właściwą drogą, by przenieść nowe smaki na polski stół?

– Zdecydowanie tak. Staram się przynajmniej raz, dwa razy w roku zniknąć gdzieś na poszukiwania kulinarne, aczkolwiek bardzo podnieca mnie też wyciąganie polskich smaków regionalnych z kuchni mocno ekologicznej. Z zagranicznych wojaży cieszę się, że udało mi się spełnić marzenie, bo długo chodził mi po głowie Izrael, zachwalany przez wiele zafascynowanych nim osób, m.in. Kingę Rusin i Michała Piróga. Dlatego właśnie ten kierunek wybraliśmy na tegoroczne rodzinne wakacje. W przeciągu 10 dni wynajętym samochodem przejechaliśmy ponad 3 tys. km i wiem, co się je w Ejlacie nad Morzem Czerwonym, sprawdziłem, że w Morzu Martwym rzeczywiście nic nie pływa, a woda kon-systencją przypomina oliwę, zobaczyłem Jerozolimę, Hajfę i Tel Awiw, gdzie jedliśmy doskonałe ryby, kalmary i krewetki. Nie obyło się więc bez kulinarnych zapisków w nieodzownym zeszyciku na notowanie nowych, inspirujących smaków i zdjęć, utrwalających Izrael jako kraj fascynujący nie tylko historycznie, lecz także od strony kulinarnej. Myślę, że to świetny wybór, jeśli ktoś chce poczuć klimat kultury żydowskiej i zasmakować w fantastycznej kuchni – oczywiście nie w fast foodach czy restauracjach turystycznych, ale miejscach, gdzie jadają miejscowi, bo okazuje się, że chcąc zjeść najlepszą możliwą pizzę w Rzymie, dostałem coś gorszego od mrożonki dostępnej w Polsce, a jadłem w lokalu tuż przy fontannie Di Trevi, z czego potem drwili wszyscy Włosi, jakich znam.

Jaki kraj najbardziej dotychczas Pana zafascynował i gdzie Pan odkrył najbardziej niezwykłe smaki?

– Jeśli chodzi o mnogość dań dziwnych, łącznie z gotującym się na bazarku psem, któremu wystawała tylko głowa z garnka, to bez wahania była to Korea. Jeśli mówimy o bogactwie smaków, aromatów i genialnych przypraw, których nie sposób nie docenić, to Indie. Te miałem okazję podziwiać przy okazji styczniowej wyprawy na Goa, gdzie panował 30-stopniowy upał, podczas gdy w Polsce leżał śnieg. Polecam.

Więc jednak słynne indyjskie przyprawy to nie mit?

– Powiem tak: podsmażone podudzia z kurczaka z cebulą, winem, mlekiem kokosowym i garam masala robi się w pół godziny, a naprawdę są fantastyczne. Najbliższa natomiast jest mi kuchnia hiszpańska i włoska – te najczęściej jadam, pomijając oczywiście polskie dziedzictwo kulinarne, które cenię i lubię wykorzystywać we własnych wariacjach. Z kolei pod względem jakości i świeżości ryb i owoców morza Norwegia nie ma sobie równych. Jeśli ktoś kocha tę gamę smaków i wędkowanie, to Lofoty są miejscem dla niego. Sam jestem pod wrażeniem podróży, bo tam łowienie w morzu przypomina łowienie w zarybionym stawie, gdzie po 15 min. wyciągamy rybę. Z tą tylko różnicą, że trzeba mieć znacznie więcej siły, żeby skandynawski okaz wyciągnąć. Jakbym chciał zjeść dobrą wołowinę i miał dużo czasu, poleciałbym do Stanów, a bliżej – do Madrytu, gdzie jadłem również najlepszą szynkę na świecie. W Hiszpanii miałem też okazję próbować najlepsze oliwy i małe tapas, które uwielbiam, i po które bez wahania tam wrócę, choć cieszę się, że coraz więcej lokali z małymi przekąskami na wzór hiszpański powstaje w Polsce. Fascynujące w Hiszpanii jest to, ile jej mieszkańcy poświęcają czasu na jedzenie. U nas wielu Polaków idzie do restauracji, bo są głodni. Oni idą, żeby spędzić tam czas, porozmawiać, co ważne, również o jedzeniu, i to nie w kategorii kolejnych diet i odchudzania się. W Polsce taki trend też coraz częściej obserwuję, słysząc rozmowy o jedzeniu w kontekście smaku, jakości, a w dalszej kolejności zdrowia.

Ale nadal w fast foodach widać kolejki i trudno o wolne miejsce…

– Tak jest też w Europie i tego się nie ominie. Trzeba wziąć pod uwagę cenę i fakt, że zwyczaje żywieniowe zmieniają się wraz z bogaceniem się społeczeństwa. Myślę, że fast foody stanowią jedynie lekkie uzupełnienie menu w życiu wiecznie zaganianych Polaków, którzy są narodem szybko jedzącym i połykającym, a niestety wciąż rzadko delektującym się.

Czyli jako „przystanek na trasie” nie są zagrożeniem dla restauracji. A skoro o nich mowa, czego mogą się spodziewać goście Pańskiego planowanego autorskiego lokalu?

– W tej chwili biorę udział w projekcie, który już ruszył – sieci restauracji Meta z polskimi zakąskami w Warszawie na Foksal, na zakopiańskich Krupówkach i w Toruniu, lecz to zaledwie przedsionek dla mojej autorskiej restauracji, której projekt już się realizuje. Łączy ona pomysły, które przywiozłem zza granicy. Na pewno chciałbym, żeby moja restauracja była otwarta na każdy portfel i żeby goście mogli zobaczyć kucharzy przy pracy, zarazem unikając sytuacji, w której szum czy zapachy przekładałyby się na jakość pobytu w lokalu. Takie rozwiązanie już znalazłem. Nie myślę o restauracji ekstrawaganckiej, bo wolałbym widzieć w niej gości co tydzień, a nie raz w roku i to ze świadomością, że smakowało, ale był to posiłek za cenę przejedzonej sukienki sylwestrowej czy wakacji. Nie tędy droga. Chcę, żeby menu było tworzone przeze mnie i wielu szefów, z którymi współpracuję, i żeby istniała możliwość wspólnego gotowania ze mną albo moimi kucharzami.

A jakie będzie menu?

– Przejechałem już kawałek świata – najintensywniej przez 7 lat pracy z polską reprezentacją w piłce nożnej – i mam dość doświadczeń, żeby podzielić się nimi, pokazując gościom smaki z różnych zakątków, przy czym nie zamierzam uciekać od kuchni polskiej. Nie zamykam się też na pomysły samych gości – tak pracowałem przez lata w kuchni hotelu Jan III Sobieski, gdzie często autorami dań byli sami goście, którzy rozmawiali ze mną o przywiezionych z podróży smakach, sugerując wprowadzenie ich do karty. Dlaczego fajne danie nie miałoby zagościć na stałe w menu? Wolałbym też mówić raczej o miejscu, gdzie ludzie miło spędzą czas i, jak zechcą, dostaną nawet chleb z masłem, żółtym serem i salami, niż o restauracji. Nie chcę, żeby od progu odstraszało sześciu nadętych kelnerów we frakach, obsługujących jeden stolik. Podobnie jak w teatrach odchodzi się od blichtru na rzecz miejsc, gdzie aktorzy dają nam sztukę, ja chciałbym odejść od elegancji, do której teoretycznie nie można się przyczepić, ale która w praktyce męczy. Marzy mi się, żeby przychodzono do mnie, mówiąc: „Idziemy do Sowy”: na dania i klimat, nie używając określenia „restauracja”.

I tak wracamy do idei fun cooking i marzeń o gotowaniu jako formie rozrywki…

– Jak najbardziej. Zależy mi, żeby ludzie dobrze się czuli i bawili, wpadając do mnie czy to na lunch, czy kolację. A i na śniadanie coś dostaną. Skoro wywołał Pan doświadczenie kucharza reprezentacji, czy przy gotowaniu dla drużyny piłkarzy jest miejsce na finezję, czy jednak bardziej niż oczy trzeba nasycić żołądek?
– Na pewno są trochę inne wymogi, bo na pierwszym miejscu są wartości odżywcze i aspekty zdrowotne diety, ustalane w porozumieniu z lekarzem pod kątem organizmu sportowca. Dopiero potem, mając ustalone produkty, można się między nimi poruszać, łącząc smaki tak, aby efekt był smaczny, finezyjny, zawierający elementy różnych kuchni świata, choć z pewnymi ograniczeniami, bo nie można na przykład przesadzić z przyprawami. W przypadku zawodowców, którzy codziennie fundują organizmowi duży wysiłek, szczególnie ważna jest jakość posiłków, która przekłada się na to, jak grają. Co nie znaczy, że teraz tak słabo grają, bo źle jedzą.

W przypadku kuchni fusion intuicja jest dobrym doradcą?

– Zdecydowanie. Intuicja i odwaga. Ktoś, kto nie będzie odważny w łączeniu smaków, ma małe szanse na spełnienie się w grze smakami. Ja w swojej kuchni preferuję cross-cooking, czyli łączenie smaków charakterystycznych dla danych regionów. Średnio interesuje mnie połączenie wieprzowiny z czekoladą, natomiast fascynujące jest łączenie oryginalnych mięs, serów, oliwy. O wiele bardziej interesuje mnie jakość oryginalnych produktów, które same w sobie są wartością, niż łączenie na siłę, bo delikatna kombinacja z dobrymi składnikami ma dużo większy sens.

Jednak w przypadku amatorów nawet łagodne eksperymenty są chyba dość ryzykowne?

– Dlaczego? Kiedyś nikt nie podniecał się zupą kremem z dyni czy z marchewki, a dziś to połączenie z mlekiem kokosowym, chili, kolendrą czy garam massala podbija podniebienia. Myślę, że Polacy coraz bardziej przekonują się do kulinarnych eksperymentów.

Tak utytułowanemu mistrzowi z imponującym stażem zdarzają się jeszcze wpadki kulinarne?

– Nie zawsze wszystko wychodzi, bo nie zawsze łączenie nowych smaków daje taki efekt, jakbyśmy chcieli, ale kto nie eksperymentuje, ten nie pokonuje barier i nie osiąga kulinarnych sukcesów. W gastronomii eksperymenty są na porządku dziennym, trzeba wprowadzać zmiany w karcie, proponować nowości. Tylko metodą prób i błędów można osiągnąć smaki niebywałe. Przykładem są marynowane plastry z tuńczyka z sałatką ze świeżych owoców południowych, do których podawaliśmy sosy słodko-kwaśny, ostrygowy, sojowy, a najlepsza okazała się emulsja z chrzanu wasabi z prażonymi ziarnami sezamu. Chrzan wasabi z kuchni japońskiej połączyliśmy z imbirem, cytryną, łyżką majonezu i śmietany. Proszę w domu spróbować. Powstaje genialny w swej prostocie sos kremowy na zimno, który z owocami południowymi i tuńczykiem jest po prostu zachwycający, żeby nie użyć bardziej ekspresyjnego, lecz mało eleganckiego określenia.

Brzmi jak kulinarne arcydzieło. I tak dochodzimy do określenia „sztuka gotowania”. Porównanie tych dziedzin jest zasadne?

– Każdy artysta, bez różnicy: malarz czy kucharz, ma swój smak. Malarz używa palety barw, kucharz – smaków. Dyrygent ma swoją orkiestrę, a ja mam swój team kulinarny, którego praca pod moim okiem i kierunkiem prowadzi do finalnego efektu. Dlatego jestem zdania, że kulinaria mają bardzo wiele wspólnego ze sztuką. Ktoś powie, że koszty są duże. Owszem, bywa i tak, ale jak malarz użyje złej jakości farb, a muzycy filharmonii złej klasy instrumentów, to efekt też będzie średni. Zarówno kucharz na stołówce, jak i w najdroższej restauracji, jest artystą. Mniej lub bardziej zdolnym, ale to chyba charakteryzuje każdą dziedzinę.

Gotowania można się nauczyć, czy trzeba mieć talent?

– Gotujemy na co dzień, ale chyba jednak talent decyduje o sukcesie i zadowoleniu.

Mężczyźni rzeczywiście lepiej sprawdzają się w kuchni?

– To ostatnio modny temat, ale ja nie deprecjonowałbym umiejętności kobiet. Zawsze powtarzam, że kobiety muszą robić to codziennie, a mężczyźni robią show kulinarne od czasu do czasu. Gdyby zamienić te role, wszyscy zaczęliby mówić, że mężczyźni gotują średnio, a kobiety wspaniale. Chyba z zasady, jak robimy coś od święta, to bardziej się angażujemy, skupiamy, bo chcemy kogoś zaskoczyć. To charakteryzuje gotowanie męskie, w którym nie liczą się środki, lecz efekt. Mężczyźni dobrze, a nawet coraz lepiej, gotują i grillują, ale robią to zwykle w weekend, a nie codziennie.

A co ze słusznością zasady „przez żołądek do serca”?

– Zdecydowanie się sprawdza. Sam przez kulinaria poznałem żonę, która uwielbia jeść. Co więcej, wydałem książeczkę „Romans kulinarny”, zawierającą kilkanaście przepisów ze wskazówkami, jak poprzez jedzenie trafić do serca drugiego człowieka. I nie chodzi tylko o jeden walentynkowy wieczór w roku ani o codzienne komponowanie menu na bazie afrodyzjaków. I tu powstaje klamra dla naszej rozmowy: zaczynaliśmy od gentlemana, kończymy na afrodyzjakach, a to się pięknie łączy. Jeśli bowiem ukochany powie Pani, że w lodówce są szparagi, ostrygi i truskawki oraz chłodzi się szampan, to nic podniecającego w tym nie ma. Ale jeśli okaże się gentlemanem i z tych produktów przygotuje fajną, zachęcającą kolację, to wtedy dopiero będzie romantycznie.

Wracamy do małych gestów…

– Tak, bo jak mówię, zapasy produktów kojarzących się z miłością to zdecydowanie za mało. Jeśli poprzestaniemy na zakupie i informacji, że są w lodówce, może okazać się, że większym afrodyzjakiem jest przyniesiona na talerzyku kanapka z pomidorem i łososiem. Aczkolwiek wtedy, gdy robi się to raz na 5 lat, jest ryzyko, że kobieta zapyta: „A ty co, chory jesteś, czy masz kochankę?”. Macie na nas sposoby.

W kuchni mistrza panuje pedantyczny porządek, czy artystyczny nieład twórczy?

– Artystyczny nieład lubię na talerzu, zaś w kuchni – prywatnie i zawodowo – zgadzam się na muzykę, śmieszne gadżety, które sam chętnie kupuję i lubię mieć pod ręką, ale nigdy nie godzę się na bałagan. Wychodzę z założenia, że wszędzie trzeba gotować tak, żeby chcieć zjeść to samemu. Nieodzowny jest szacunek do produktu, na którym się pracuje, i do gościa, który, przychodząc do restauracji, oddaje się w nasze ręce i nie należy wykorzystywać tego, że kuchnię od sali restauracyjnej dzieli ściana. Na przykładzie mojej kariery zawodowej wiem, że uczciwość kulinarna pomaga i przekłada się na długie lata owocnej pracy. Moja wieloletnia obecność w mediach jest globalnym odzwierciedleniem tego, co w życiu robię, i na pewno pomaga propagować mój styl kuchni, ale nigdy nie wykorzystywałem mediów, żeby zaistnieć i zrobić szum wokół swojej osoby.

Gotowanie dla siebie też może sprawiać przyjemność, czy woli Pan mieć audytorium dla swoich dokonań?

– O, zdecydowanie to drugie. Nie ukrywam, że uwielbiam gotować dla kobiet. Mają cięte języki i jak coś im nie smakuje, od razu mówią, natomiast wprowadzają wyjątkowy klimat ciepła, uśmiech. Artysta z zasady tworzy dla kogoś. Jeśli publiczność bije brawo i chwali, to idealnie, ale nawet jeśli ktoś nic nie mówi, też się cieszę, bo zawsze mógł powiedzieć, że złe.

Kuchnia promowana w mediach, proponowana gościom i preferowana prywatnie to wciąż ta sama kuchnia?

– Tak, to się łączy. Gotując w niedzielne poranki na ekranach, staram się używać produktów sezonowych, aby po programie każdy mógł iść na bazarek czy do marketu i bez trudu je znaleźć, jak również wykorzystywać bieżące doświadczenia podróżnicze, przekazując to, co sam odkrywam i lubię. Zdarza się, że odjadę, ale zwykle pamiętam o dostępności produktów i ich przedziale cenowym, aby każdy mógł przygotować moje dania w domu, bo to największa przyjemność.

Za jakie dania dałby się Pan pokroić, niezależnie od pory dnia i nocy?

– Jadam dużo ryb: łososia, tuńczyka. Jeśli coś jest przyrządzone ze świeżych produktów i dobrze doprawione, to nie jestem wybredny. Nie odmówię jednak, gdy przygotuje Pani chrupiące placki ziemniaczane z wędzonym węgorzem i kwaśną śmietaną. A jeśli już miałbym wskazać jedno danie, to nigdy nie pogardzę foie gras z konfiturą z fig i słodką chałką, o czym doskonale wiedzą szefowie kuchni i często mnie tym przysmakiem raczą.

Nie ma wątpliwości, że gotowanie to Pana pasja. Czy jeszcze coś jest w stanie Pana w równym stopniu pochłonąć i oderwać od rzeczywistości?

– Życie mamy jedno i, biorąc pod uwagę, ile czasu poświęcam na szeroko rozumiane kulinaria, to trochę wygospodarowanego wolnego czasu staram się poświęcać córce – prawie czternastoletniej Magdzie, która nie zauważyłem, kiedy dorosła. Czy to będą zakupy, czy rozmowa, wiem, że każda chwila, którą jej poświęcę, to inwestycja w przyszłość. Mam nadzieję, że kiedyś ona znajdzie chwilkę dla mnie, żeby powspominać lub na przykład razem coś ugotować. Nie wykluczam, że kiedyś razem będziemy pracować w restauracji, która powstaje. Ona lubi przebywać w kuchni, kocha jeść i gotować, więc kto wie… Jaki zawód wybierze, to oczywiście jej sprawa i nie mam zamiaru jej namawiać. Na razie ją przygotowuję, aby mogła jak najlepiej podjąć decyzję, nawet jeśli okaże się niesłuszna i po czasie będzie chciała wrócić do kulinariów. Zobaczymy.

Właśnie te rzadkie, przy tylu obowiązkach, chwile z rodziną są tym, co nadaje życiu smak?

– Idealnie Pani trafiła. Moje dziewczyny są jak przyprawy dla dania. W wakacje nasze drogi częściowo się rozmijają, ale zawsze jakąś ich część spędzamy razem. Tak było nad Bałtykiem i w Izraelu. Codziennie też staram się odwozić córkę do szkoły, bo twierdzi, że to przynosi jej szczęście. Żadna nowość, że córki potrafią ojców zbajerować. Na pewno nie jestem pierwszy ani ostatni. Wiem jednak, że nawet jak są potem mężatkami, pozostają córeczkami tatusia.

Rozmawiała MAŁGORZATA SZERFER