‹ Poprzedni wpis Wróć do listy wpisów Następny wpis ›

Zwierciadło

listopad 2011
Zwierciadło, listopad 2011

Rozmawia Iga Ptasińska

Przez żołądek trafia się...
Z moich doświadczeń wynika, że wszędzie, gdzie się chce.

Pan trafił aż przed ołtarz.
Tak, swoją żonę poznałem na koloniach. Byłem wtedy szefem kuchni kolonijnej, a Monika wychowawczynią najstarszej grupy chłopców. Gotowałem tak, aby ją zachwycić i oczarować. To było 19 lat temu. Przez żołądek trafiłem także do serca naszej narodowej reprezentacji w piłce nożnej. Ta przygoda trwała siedem lat. Narodziły się między nami prawdziwe przyjaźnie. I niedawno, kiedy Tomkowi Kłosowi urodziło się dziecko, świętowaliśmy razem. To są wartości bezcenne. Kolejnym etapem był hotel Jan III Sobieski, a teraz moja autorska restauracja Sowa & Przyjaciele. Będę tworzył ją z przyjaciółmi, gośćmi będą przyjaciele: albo ci, których już znam, albo ci, którzy się nimi staną, przychodząc do nas. Jeśli ktoś przyniesie jakiś fajny przepis, danie przyrządzone według niego znajdzie się w menu.

Jak odkryć, że przez żołądek można trafić gdzie się chce? Jak się zaczęła pana historia ze smakiem?
Smaki wynosi się z domu. Wychowałem się w trochę innych realiach niż moja córka. Ona zna smaki wielu miejsc świata, ma kubki smakowe nastawione na kuchnię fusion. Smakiem mojego dzieciństwa jest wielkanocna gotowana szynka. W siatce z liściem laurowym, z zielem angielskim. Wystana w kolejce, zapeklowana własnoręcznie. Prosta potrawa, ale jakże smakowita.

Nie aż tak prosta, żeby nie narodziła się pasja.
Moja mama miała zakład krawiecki w domu. Byłem otoczony gazetami „Burda", mama wycinała, odbierała miary. Klientki „w barterze" przynosiły rozmaite produkty spożywcze. Uważały, że lepiej, aby mama szyła, a nie stała godzinami w kolejkach - rzeczywistość PRL-u. Zadaniem nas, dzieci, było sprawianie, aby miała czas na pracę. Bawiła się więc w szefa kuchni. Wydawała polecenia. Jeden z nas obierał, drugi robił sałatkę, trzeci smażył kotlety. Połknąłem bakcyla. Jesteśmy narodem słowiańskim, uwielbiamy jeść, biesiadować. Pamięta pani animowaną komedię „Ratatuj", kiedy krytyk kulinarny, starszy pan, dostaje w restauracji tytułowe danie, właśnie ratatuj, i delektując się nim, przenosi się do ogrodu ze swojego dzieciństwa? Czy nie o to chodzi w życiu?

Chodzi o to, żeby się zatrzymać? Panu zdarza się jeszcze samemu w domu coś ugotować i zajadać się ze smakiem?
Żyję w pędzie. Ciągle w drodze. Dzisiaj Warszawa, jutro Szczyrk, pojutrze jestem nad morzem, ale to jest dla mnie powietrze. Codziennie coś nowego. Nowe produkty, nowe miejsca, nowi ludzie. To prawda, że szewc chodzi bez butów i zdarza mi się jeść w biegu, mało wyszukanie. Ale lubimy z rodziną od czasu do czasu celebrować zwyczajne, codzienne posiłki. Wczoraj wspólnie z rodzicami żony zjedliśmy pyszną kolację. Na stole było poza żurkiem mamy tylko to, co sam zrobiłem. A trochę zaszalałem, przygotowałem m.in. gęsie wątróbki z patelni na karmelizowa-nych figach z płatkami róży i czarnym pieprzem. Takie wieczory kończą się późną nocą. I to wtedy życie ma sens.               

Na początku listopada ukaże się książka Roberta Sowy „Życie kocha jeść. Nowoczesna kuchnia z regionalnymi akcentami"